Po raz kolejny lekarze usiłują wywołać poród wstrzykując mi oksytocynę. Ciekawa jestem jak długo będą mnie jeszcze nią szprycować. Leżę, na sali porodowej i z zazdrością słyszę jak kobiety rodzą. One rodzą, dzieci płaczą i ja też, bo ja już bym chciała mieć naszą Olkę przy sobie. W ręku ściskam gazetę z plotkami, przy głowie woda mineralna. Leżę centralnie na wprost wejścia na salę porodową z tyłkiem na ogród botaniczny w sali bez firanek, zasłon. Widownia w ogrodzie musi mieć niezły kolorowy widok ;) Oksytocyna już sie kończy a ja spokojnie leżę i czytam. Zaczynam z nudów chodzić po sali porodowej i w pewnym momencie odchodzą mi wody :) Hurra nareszcie, dzisiaj będę mieć Olę! Chrzanię to czy mnie będzie boleć czy nie. Najważniejsze, żeby Ola urodziła się zdrowa, tak bardzo na nią czekam:)
17:15 odchodzą mi wody
ok. 19tej dzwoni Melech:
"cześć Mała co słychać?"
"Kochana jestem właśnie między jednym a drugim skurczem, musze oddychać, bo mam bóle lędźwiowo-krzyżowe, a to te najgorsze. Jak urodzę to Łukasz da znać!"
"yyyyy"
"pa"
19:00 znieczulenie zewnątrzoponowe i błogi sen
21:00 zaczyna się III faza porodu
26 LISTOPADA 2009 godz. 21:15 urodziła się nasza córeczka OLKA
poniedziałek, 14 marca 2011
WITAMY W NASZEJ BAJCE
Autor:
Kruszek
1 komentarze
Rok w skrócie
27.02.2009 - ZAKLEPANIE
Przypomina mi się opowieść, której naocznym świadkiem był Melech. Wsiada dres do busa jadącego w kierunku Nowej Huty. Widzi blond tipsiarę i od niechcenia rzuca w jej kierunku:
"zaklepana?"
"zaklepana"
"Sorki gadki nie było"
No więc w sloganie (tak myślę że w sloganie) Nowohuckiej młodzieży słowo zaklepana oznacza przynależenie do kogoś. Więc ja się chwalę, że tez przynależę!!! :)
Ten dzień parszywie się zaczął. Mróz, plucha, zero śniegu i jeszcze powitał mnie cholerny ból migrenowy. Nie ma co, fantastycznie... po prostu fantastycznie... Reszta dnia upłynęła na leżeniu plackiem i wzdychaniu niemal z zachwytem w tle, że jest weekend. Mój Łukasz gdzieś wybył, ale nawet nie pamiętam gdzie. W końcu i ja musiałam ruszyc zwłoki i udać się do sklepu w celu zakupu produktów niezbędnych do stworzenia czegoś co się nazywa obiadem. Kiedy już przeszłam całe 15 metrów w jedną stronę i 15 w drugą i kiedy winda wwiozła mnie na 10 piętro, rzuciłam siaty na ziemię i znowu zaległam na sofie. Ten dzień zdecydowanie nie jest moim dniem. Łukasz już był, a na stole bukiet czerwonych róż. Miło z jego strony, że chce mi humor poprawić kwiatami, ale róże to nie moje kwiaty, bo kocham frezje, no ale intencje się liczą więc nie wybrzydzam. Leżąc na sofie nie myślę, po prostu leżę i zdycham :( Sofa jest mała więc Łukasz nie bardzo miał gdzie usiąść więc przykucną przy mnie, a zdaje się nawet że uklęknął i z troską pytał jak się czuję. No i co ja miałam mu powiedzieć? Że mi we łbie przelatuje właśnie drugi tabun słoni? Ponieważ chciałam docenić starania mojego mężczyzny, powiedziałam że piękne kwiaty i że dziękuję, ale do kwiatów to powinien być jeszcze jakiś mały drobiazg, a on ot tak sobie wyciągnął z kieszeni pierścionek i zapytał czy zgodzę się być jego żoną? No po raz pierwszy ktoś mnie tak zaskoczył!!!! :) Dobrze, że leżałam, bo w przeciwnym wypadku na pewno padłabym jak długa. Migrena przeszła w try miga, a ja zostałam oficjalnie ZAKLEPANA:) Fantastyczne uczucie!
Zapach truskawek w lutym PRYMA APRILIS 2009
Od kilku dni czuję się fatalnie ściska mnie w dole brzucha. Pewnie to przez spaghetti z sosem serowym i brokułami. Już nigdy nie będę jadła takich ciężki dań... No może nie nigdy, ale okazjonalnie. Uwielbiam spaghettii z sosem serowym i na samą myśl dostaję ślinotoku do tego stopnia że poplułam klawiaturę. Przez cały dzień nie opuszcza mnie zapach kompotu z truskawek. Niezła wentylacja w tym naszym bloku. Sąsiadka gotuje kompot na parterze, a ja go czuję na 10-tym. Tylko kto gotuje kompot tak rano i dlaczego zawiewa nim przez otwarte okno? Mniejsza z tym. Wracając do bólu... Łukasz mówi, że jak mogę zlokalizować centralnie źródło jego to mam iść do lekarza, bo to coś poważnego.
Ponieważ do "dowcipnego" doktora chodziłam od biedy zapytałam znajomą o kogoś godnego polecenia no i poleciła Panią "dowcipną". Polazłam z oporami ale polazłam. Lekarka mnie przyjęła w oknie co jakiś czas przeżuwając kanapkę. No ja wszystko rozumiem, że może nie chciała żeby w trakcie przyjmowania pacjenta burczało jej w brzuchu, albo że jej kiszki skręcało, ale sorry, najpierw ci zagląda w kuciapkę, a potem zaraz leci uszczknąc kolejny kęs buły z szynką... odleciałam. Skierowała mnie na dodupne USG, do swojego syna. I gdybym mogła i panicznie nie obawiała się facetów zaglądających w tyłek zapewne później nie żałowałabym swojej decyzji. A że ja jestem cykor, postanowiłam podejść na USG do Falka na Mazowieckiej. Zrobiłam jednak badanie Beta HCG bo takie miałam od niej zalecenie. Nie wnikałam czego to badanie dotyczy. Kazali zrobiłam. Wyniki miałam odebrać 1 kwietnia, na szczęście on-line.
Łukasz leżał własnie w łóżku, bo złożył wypowiedzenie w pracy i był na na L4 w domu z gilem po pas. Wpisałam diag.pl potem login i pin, weszłam w wyniki i nagle ku mym oczom pojawiła się jakaś zastraszająco wielka liczba z opisem pozytywne. Myślę, no pięknie, mam jakąś cystę albo cholera jakąs bakterię. Kiedy przejechałam kursorem w dół przeczytałam... TEST CIĄŻOWY Z KRWI. O mało nie padłam trupem, bo jeszcze kilka dni wcześniej kiedy wykonywałam testy ciążowe, to one niczego nie wykazywały, a tu prosze taka niespodzianka :) Bardzo się ucieszyłam, bo odkąd zamieszkaliśmy z Łukaszem niczego bardziej nie pragnęłam jak stworzyć z nim rodzinę. Pomyślałam, że trzeba o tym powiedzieć "sprawcy".
"Łuki śpisz?"
"Nie, już nie"
"Mam wyniki"
"I co? Dobrze, czy źle?"
"Zależy jak patrzy, ale moim zdaniem rewelacyjnie" :) Moja gęba tak się uśmiechała, że ledwo mówiłam! "Będziesz tatą!" w końcu wyrzuciłam z siebie te dwa słowa z nieposkromioną radością.
"Pauluś, ale dowcip! No weź powiedz co w tych wynikach?"
"No przecież mówię!" :)
Łukasz jak Adam Kubica w bolidzie po torze, dobiegł do komputera. Staliśmy jeszcze chwilę w osłupieniu, bo nie mogłam wyjść z podziwu, no cholera jakieś czary mary, no normalnie niepokalane poczęcie. Nic tylko Anioł Pański zwiastował Pannie Paulinie! Czad! Pomyślałam, tydzień temu zorganizowaliśmy obiad dla naszych rodziców, taki zapoznawczy. Teraz dowiedzą się, że będą dziadkami:) Moja wyobraźnia zaczęła pracować. Wracając jednak do Falka (Notabene odradzam), ale tam to dopiero przeżyłam szopkę stulecia. Inna Pani "dowcipna" kazała się położyć na kozetce, wsadziła wziernik w kuciapkę, po czym wyciąga spod urządzenia wielki, ogromny wręcz segregator i zaczyna czytać. No to się pytam co ona robi? A ona mi na to, że niedawno wróciła po 4 latach wychowawczego do pracy i nie potrafi tego urządzenia obsługiwac jeszcze. Pomyślałam świetnie! Najpierw jedna je kanapkę w trakcie wizyty, a teraz druga sie doszkala. Badanie które powinno zająć góra 15 minut ze zdjęciem i założeniem majtek na tyłek, trwało bagatelka 1,5 godziny. Diagnoza była jedna ciąża jest, ale pozamaciczna i jeszcze jakiś guz na jajniku! Tego mi tylko trzeba było! Moje szczęście zostało przekreślone w dwie sekundy. Pani "Dowcipna" odesłała nas do kolejnej Pani na konsultację. Zadzwoniliśmy, umówiliśmy się na wizytę. Pani miła i sympatyczna. Po raz drugi wykonała USG i powiedziała, ciąża martwa, trzeba jechać na czyszczenie do szpitala. Moja panika osiągnęł apogeum. Zadzwoniłam do pracy i powiedziałam, że mnie nie będzie bo muszę iść na zabieg. jak tylko wróciliśmy do domu, spakowałam niezbędne przypory i pojechaliśmy do szpitala. Krótki wywiad z ordynatorem oddziału i wylądowałam na sali z innymi pacjentkami czekającymi na zabieg usunięcia martwej bądź pozamacicznej ciąży. Od rana nie miałam nic z ustach. Zabrano mnie na konsultacje. Było mi już wszystko jedno ile osób zagląda mi w tyłek. Moje zobojętnienie było ogromne. Tym razem badał mnie mężczyzna z 8 osobową grupą lekarzy. Kazali podać jakieś tabletki i czekać do jutra na zabieg. Rano standardowo pobranie krwi na cito i przygotowanie do zabiegu. Zabiegi traktowane są w drugiej kolejności, bo przede wszystkim pierwszeństwo mają kobiety z cesarskimi cięciami. Około 16tej zjawia się przy moim łóżku doktor:
"Ale numer nam Pani wycięła"
"Jaki numer Panie doktorze?"
" Beta HCG pięknie rośnie"
"Jak to rośnie? Przecież to niemożliwe"
"No właśnie niemożliwe, a jednak rośnie. To oznacza, że ciąża się rozwija i że nie będzie zabiegu. Zostawimy Panią jeszcze na 3 dni obserwacji, a potem jak wszystko będzie w porządku wypuścimy do domu"
Tą wiadomość można porównać z szansą na drugie życie :) Tak bardzo się cieszyłam, że Fasolka rośnie. Po odbyciu "leżakowania" w szpitalu zostałam wypisana do domu. Kiedy już na spokojnie usiedliśmy w domu z Łukaszem, bez gapiów, podsłuchów, bez pośpiechu, mogliśmy sie w końcu cieszyć z naszej małej Fasoli. W końcu dotarło do nas, że będziemy rodzicami. O ślubie nie rozmawialiśmy, bo obojgu nam to do szczęścia nie było potrzebne. Teraz mieliśmy ważniejsze priorytety, ale też obawy. Ja na L4, Łukasz bez pracy, oszczędności kiedyś się skończą. Chwilowo jednak nie miało to aż takiego znaczenia :) Analizując te kilka dni stwierdziliśmy jedno: Nasz DZIDZIUŚ to będzie niezły Pryma Aprilisowy numer !!! :D
BALON
PSSSSSS... Niech ktoś wypuści ze mnie powietrze!!!! Jestem gruba, taki paszczur, balon jakiś!!!!! Wszyscy mówią, że wyglądam pięknie, a ja nie mogę zmieścić się w moje ukochane rurki. Ratunkuuu, mam depresję chyba. Moje ciało zaczyna się zmieniać, a ja długo nie mogę się z tym pogodzić. Łukasz za kilka dni wyjeżdża na kontrakt i wróci na miesiąc przed rozwiązaniem. Będę sama, trochę przykro, bo nie będzie widział jak Fasolka rośnie, ale od czego jest skype. Jeśli lekarze pozwolą polecę do Łukasza na kilka dni, a może nawet na dwa tygodnie.
Nudności trwały zaledwie tydzień, ale jak tylko wypijałam zieloną herbatkę ice tea przechodziły. Jestem uzależniona od wszystkiego co pachnie zielona herbatą. Mam awersję do jajek i zapachu alkoholu.
Kilka miesięcy później...
Energia rozsadza mnie od środka. Tęsknię za Łukaszem. Fasolka miała być Stasiem, ale okazała się być dziewczynką. Po długim zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że mała będzie Aleksandrą, czyli Olką po prostu:)
Olka nie chce przyjść na świat, jest już 10 dni po terminie, a przy mojej cukrzycy ciążowej nie wróży dobrze. Do przodu bagatelka 20 kg. Zastanawiam się jak się tego pozbędę. Wyglądam juz nie jak balon, ale jak wielgachny KULEK. Wodę mineralna piję zgrzewkami. Panie śmieją się z Łukasza w sklepie, że chyba na górze trzyma wielbłada. Dowcipne. Wnerwia mnie wszystko, zwłaszcza telefony od rodziny, czy już urodziłam, czy jeszcze nie, a dlaczego nie, a jak się czuję? No a jak sie ma czuć kobieta po terminie? Masakra, ja jestem masakra, czuję się masakrycznie.
W końcu dopadły mnie wątpliwości, czy podołam jako matka, przecież ja tak uwielbiam spać, a jak nie usłyszę, że dziecko się budzi i że płaczę? Teraz już wiem, że usłyszę :)
Autor:
Kruszek
0
komentarze