W tym roku po raz pierwszy od 27 lat spędzę Wigilię w Krakowie z dala od rodziny. Dopiero teraz do mnie dotarło, że czas upływa niezwykle szybko i że Dziadkowie stają się coraz starsi i to teraz dla nich należy przygotować kolacją aniżeli oni dla Nas. Pamiętam tą wspaniała atmosferę świąteczną, która panowała zarówno u jednych jak i u drugich:) A było to tak...
"Walizki i torby spakowane? Dziewczynki wszystko macie?" - zwracał się do mnie i mamy, tata.
Potem szybko biegliśmy na parking do pięknego szarego poloneza załadować stos toreb, torebeczek i jaśka, którego niosłam pod pachą. W końcu ruszaliśmy. Oczywiście wszystko było na ostatnią chwilę, bo przylot taty się opóźnił. Nie miał nawet czasu zdjąć munduru. Była Wigilia, a my mieliśmy do pokonania dobrych paręset kilometrów. W radio leciał Bruce Springsteen, który działał na mnie usypiająco. Za Olkuszem, mój jasiek zostawał wykorzystany.
"Kruszynko, obudź się, powoli dojeżdżamy" - wołała mama zaglądając na tynie siedzenie.
Mróz malował okna, a drzewa i domy pokrywały wielkie czapy śniegu. A ja, jak mały glonojad z nosem przy szybie patrzyłam na wielobarwne światełka migające na choinkach.
"Mamuś, patrz jak się świecą tam daleko, to chyba najładniejsza choinka jaką dziś widzę" - komentowałam.
Uffff... koniec podróży póki co...
Dojeżdżamy na pierwsza Wigilię.
- "Kruszynko, chodź coś Ci dam" - mówił Stasinek (dziadek), żebym tylko wyciągnąć mnie z tłocznej kuchni.
- "Dziadziuś, a co mi dasz"?
- "Mam dla Ciebie pęcherzyki będziesz mogła postrzelać"
- "Dziadziuś, a masz dla mnie łuskę?"
- "No jasne Kruszynko, ale teraz chodź ubierzemy choinkę"
Choinka, jak to choinka, ... Nasza była sztuczna i wyliniała, przypominała raczej kijki oklejone trawą i to dość rzadko. Muszę jednak przyznać, że wcale mi to nie przeszkadzało, nic a nic, bo była wyjątkowa, zawsze razem ze Stasinkiem ja ubieraliśmy... To drugie Święta bez niego, a mnie jakoś tak ciężko na duszy... To niesprawiedliwe, że ludzie tak krótko żyją. Nie wiem jak to możliwe i w sumie powinniśmy przyzwyczaić się do myśli, że każdy z nas kiedyś umrze, ale ile byśmy nie mieli lat to zawsze będzie za wcześnie...
Tata drzemał w małym pokoju po podróży, ja ze Stasinkiem walczyliśmy z gałęziami choinki, a mama z babcia uwijały się przy zupie grzybowej i karpiu.
Pamiętam, że nie mogłam się doczekać tzw. makiełek. To przemielony mak z bakaliami przekładany bułką maczana w mleku z wanilią. Moim zadaniem było zawsze ułożyć na wierzchu bakalie tj. migdały, orzechy, rodzynki. Strasznie byłam z siebie wtedy dumna, że niemal sama robiłam makiełki ;-)
Wszyscy jedli makiełki, a ja przestępowałam z nogi na nogę nie mogąc się doczekać, kiedy padnie z ust kogoś z dorosłych, że czas na prezenty od Mikołaja :)
W końcu ... niezależnie czym zostałam obdarowana cieszyłam się niewyobrażalnie mocno jak to dziecko.
Ok.20-tej wsiadaliśmy po raz drugi tego dnia w nasz magiczny wehikuł i jechaliśmy do Łodzi, na kolejna wigilię. Tam czekała na nas siostra taty z mężem i moją kuzynką oraz drudzy Dziadkowie.
Żywa tym razem choinka stała na komodzie. Należało ją obchodzić z daleka, bo stojak wymagał wymiany bądź naprawy. Dziadek jednak zawsze wrzucał stojak do piwnicy zapominając, że przydałby się nowy. Pod choinką oczywiście leżały zapakowane prezenty. Potem tak jak w przypadku pierwszej wigilii, były życzenia, zupa grzybowa z pierogami i karp... no i makiełki i prezenty :) Oczywiście jak to przystało na święta, do makiełek dziadek podawał wino albo coś mocniejszego... zazwyczaj kończyło się na czymś mocniejszym. Zawsze na noc jechaliśmy do cioci i wujka. Po Wigilii, pakowaliśmy się do granatowego malucha cioci. Kierowcą była ciocia spodziewająca się młodszej kuzynki- Dżozefin, za nią siedział wujek i tata, którzy raczej do najdrobniejszych nie należeli. Maluch miał wyjęte przenie siedzenie, ale po co to nie wiem. W każdym razie na podłodze siedziałam ja, Ucior i mama + Balbina(jamnik). O wesołości malucha nie muszę pisać, bo wystarczy sobie wyobrazić 2 lekko podpitych facetów śpiewających piosenki,mamę i ciocię, które starały się uciszyć towarzystwo i nas... Mnie i Uciora wyjadające czekoladki z kalendarza adwentowego. Dodam tylko że musiałyśmy mieć zawsze takie same te kalendarze:)
Na drugi dzień zjeżdżaliśmy na późne śniadanie, a potem dziadek zabierał nas na sanki. Park na Zdrowiu należy chyba do najładniejszych miejsc. Nie wiem jak dziadek to robił, ale zawsze znajdował najbardziej stromą górkę do zjeżdżania. Ja siedziałam z przodu jako młodsza i mniejsza trzymając się pałąka. Ucior siedział za mną trzymając jedną ręką mnie a druga sznurek od sanek. Dziadek chyba sobie nie zdawał sprawy jak bardzo bałyśmy się zjeżdżać, bo żadna z nas mu tego nie chciała powiedzieć.
"Dziewczynki tylko tak kierujcie żeby nie wjechać w drzewo" - pouczał nas, a my jak dwie spanikowane i sparaliżowane ofiary siedziałyśmy na samym szczycie górki. Potem nas pchał, a my jechałyśmy tam gdzie nas sanki poniosły!!! Raz wjechałyśmy na lodowisko zrobione na stawie, raz w drzewo, raz się przewróciłyśmy, żeby tylko nie wjechać w jakąś siatkę, a to w czyjeś sanki... Generalnie ja miałam gorzej, bo siedziałam pierwsza i byłam znacznie bardziej narazona na urazy. Trochę zasłaniałam Uciorowi widok. A może dlatego właśnie nigdy nie mogłyśmy zjechać z tej górki w miejsce gdzie inne dzieciaki zjeżdżały? Hmmm... jakby się tak zastanowić, to może to było powodem, a nie jak wcześniej myślałam brak umiejętności koordynacji, czy kierowania "perszingiem"? Tak czy inaczej, z sanek wracałyśmy mokre i potłuczone. Całe szczęście, że miałyśmy na sobie kombinezony i po dwie pary rękawiczek. Inną rozrywką, która wiąże się z sankami był kulig urządzany po obiedzie. Po parku jeździł traktor do którego przyczepione były niezliczone ilości sanek. Nasza mądra rodzina postanowiła i nas przyczepić, oczywiście zrobili to w ostatniej chwili i nasze sanki były ostatnie. Kulig zataczał kręgi po całym parku. ...Jakież zdziwienie ich ogarnęło, kiedy zorientowali się, że sanki a i owszem... przyjechały, natomiast dzieci sie gdzieś zgubiły. Po jakiś 2 godzinach nas znaleźli. Trauma jednak została do końca życia ;-) Dziadek zapewniał nam niezliczona ilośc atrakcji w zimie np. łyżwy na stawie. Że też nikomu wtedy nie przychodziło do głowy, że lód może pęknąć? Pozazdrościć tylko takiej wyobraźni... dorośli... Koniec końców i tak uważam, że były to najfajniejsze święta - inne, rodzinne... może dlatego, że ja byłam dzieckiem, a może dlatego, że cała rodzina była w komplecie. Dzisiaj brakuje taty i dziadka Stasinka. Święta są, choć już nie tak radosne.
-"To będą dziwaczne święte... :/" - mało zadowolony powiedział Ucior
-"Dziwaczne, to mało powiedziane. Święta już nigdy nie będą takie, jak wcześniej. Nie będziemy się licytować, kto pierwszy ma zjeść mikołaja... śpiewać razem kolęd i marzyć o tym, żeby nie zasnąć przed pasterką. Nic już nie będzie takie samo... Pozostają nam wspomnienia i łzy radości na samą myśl o tym jak to było kiedyś..."
Chciałabym powrotu do tamtego czasu... kiedy wszyscy byliśmy razem... choć na jeden dzień, móc się przytulić do taty i powiedzieć mu, że go kocham, ubrać z dziadkiem choinkę i pośmiać się, porozmawiać... po prostu z nimi być.
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia, składam Wszystkim najserdeczniejsze życzenia, miłości, radości, spokoju. Żeby cudowne wspomnienia na zawsze w Was zostały, żeby dobro zwyciężało zło, żeby Jutro było lepsze, a wasi bliscy wieczni.
poniedziałek, 24 grudnia 2007
Wspomnień wigilijnych CZAR...
Autor:
Kruszek
0
komentarze
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)